piątek, 22 lipca 2011

W dowód miłości czy upadłości?

Miłość od pierwszego wejrzenia, miłość platoniczna, miłość werterowska - w nieskończoność możemy mnożyć rodzaje uczuć, z jakimi człowiek zmaga się w trakcie swojego życia. A miłość, za którą jesteśmy zdolni zabić? Jeśli nie mieści wam się to w głowach, obejrzyjcie film Michaela Cristofera pt. "Grzeszna miłość". Jak sam tytuł wskazuje, nie ujrzymy na ekranie uczuć czystych i niewinnych. Dzieło jest ekranizacją powieści "Walz w ciemności" Cornella Woolricha.
Akcja filmu to retrospekcja przytaczana przez tajemniczą dziewczynę w więzieniu. Historia miłosna rozpoczyna się w momencie poznania skromnej kobiety o imieniu Julia przez majętnego plantatora kawy na Kubie. Mężczyzna nie wierzy w miłość. Przed spotkaniem kobiety znalezionej przez ogłoszenie matrymonialne, twierdzi, że: "Żona nie ma być piękna. Ma być miła, wierna i płodna". Jak później Luis przekona się na własnej skórze, mało z tych cech posiada Julia. Lecz urody i czaru nie można jej odmówić. Z początku nieśmiała i przyzwoita żona staje się wcieleniem szatana. W zasadzie kobieta ma na imię Bonny i zostawia zakochanego męża z kilkoma dolarami na koncie oraz z ulotnym marzeniem o szczęściu małżeńskim. Bo cała reszta fabuły opiera się na kłamstwach i przewrotnej osobowości wyuzdanej Bonny.
Pierwszy plus dla filmu za rewelacyjne wykreowanie postaci przez aktorów. W główne role kochanków wcielili się Angelina Jolie i Antonio Banderas. Mieszanka wybuchowa jeśli chodzi o temperamenty. I to uwidacznia się na ekranie. Bezwzględna i wyrachowana Bonny jest filarem ekranizacji, ponieważ jej czynów nikt nie zdoła przewidzieć. Wiedzie ją serce oddane Louisowi z jednoczesną słabością do jej wspólnika. Jolie nęci, kręci i uwodzi. Wobec jej kuszenia nikt nie pozostaje obojętnym. Bohaterka jednak rozdarta jest pomiędzy Julie a Bonny. Jedna jest kobietą, która nie żyje, druga znajdą z ulicy o imieniu i nazwisku zapożyczonym z pocztówki. Zakochany Luis, szarpany nienawiścią, skłonny jest zabić ukochaną. Ta nie pozostaje mu dłużną pod namową Billiego. Ku uciesze widzów wygrywa Bonny jako żona Luisa, ich miłość jako jedyna prawda, a także intryga jako nieodłączne narzędzie przeżycia.
Tłem dla historii jest XIX-wieczna Kuba. Spece od zdjęć i montażu sprawili, że obraz przenosi nas w dawne czasy i miejsce. Południowoamerykańska architektura, widoki egzotycznej przyrody, kubańskie rytmy w tle akcji, a także bogate stroje. Prędzej nazwałbym film kostiumowym, niż thrillerem erotycznym, jak zrobił to reżyser. Jedyną sceną pełną erotyzmu, jest namiętny seks zainscenizowany przez nagą Angelinę i Antonia. Oprócz piersi aktorki i pośladków Banderasa nie dostrzegłam nic więcej erotycznego. Obecnie w co drugim dziele kinowym sceny łóżkowe są na porządku dziennym, co nie oznacza, żeby podpinać każde z nich pod erotykę. Chyba, że Cristofer zalicza do niej tłum prostytutek w domu publicznym, gwałt przez kilku mężczyzn na Bonnie i plującego jej do ust wspólnika. Raczej niesmaczne.
Podoba mi się to, że w filmie dominują zbliżenia na twarze i detale. Dzięki temu możemy wyczytać uczucia z mimiki bohaterów. Bo co innego mówią słowa, a co innego ciało. Tak jak w naszym życiu. Także dzięki zbliżeniom na detale dostrzegamy piękno kobiety w każdym szczególe, jak również wpływ tego uroku na mężczyznę. Na szczególną uwagę zasługuje gest Angeliny Jolie w ostatniej scenie filmu, który może być symbolem zgubności kochania.
Film z początku jest monotonny. Jednak akcja rozkręca się z chwilą rozczarowania Luisa. Dzieło obrazuje żądzę i nienawiść z miłości pomiędzy kobietą a mężczyzną. Końcowa myśl: "Nie uciekaj od miłości, choćby cena była wysoka" jest dość prosta, ale każdy widz indywidualnie może ją rozwinąć. Co do wniosków odnośnie kochania dowiadujemy się, że jest ono pełne zwątpienia, szaleństwa, bólu i rywalizacji, ale gotowe, by przetrwać najgorsze dla samego istnienia. Nawet po trupach.


poniedziałek, 11 lipca 2011

A na deser trochę łez.

Niebanalne zakończenie dość banalnej historii? Hmm, wszystko jest możliwe. Mam ochotę przedstawić film Allena Coulter'a od końca, bo dopiero wtedy zyskuje dzieło na wartości. Jednak czym jest prawdziwa recenzja bez wprowadzenia? Niczym deser przed głównym posiłkiem. Zacznijmy więc od przystawki.
Film "Twój na zawsze" przyciągnął zapewne sporą część widowni udziałem w nim Roberta Pattinsona. Główny bohater jednak w niczym nie przypomina już bladego krwiopijcy. Może pomijając tradycyjne zawieszenia w wypowiedziach, ciężki oddech i dziwne otwieranie "paszczy", ale to chyba efekt uboczny tych wszystkich faz księżyca. Tyler jawi nam się jako niechluj, który nie rozstaje się z petem i "śmierdzi piwskiem" - jak zaznacza w filmie jego młodsza siostra. Chłopak ma oczywiście słabość do tworzenia sobie problemów. Genezą wątku miłosnego jest bowiem bijatyka, podczas której Tyler okazuje się "bohaterem" i staje w obronie prowodyrów zamieszania. Jego zapały chłodzi komendant główny policji, stosując metodę "na maskę i na glebę". I tak o to po kilku dniach zjawia się "Bella". Co różni Ally od ukochanej Edwarda? Na pewno nie przypomina żywego trupa i nie próbuje zadawać jak największej ilości pytań. Przez to mniej drażni. Jednak jest rzecz która je łączy - Alisson jest również córeczką policjanta. Tak, tego który poharatał ładną twarzyczkę Tylerowi. Jest intryga, czyli zakład pomiędzy kumplami o to, że Tyler zdobędzie Ali i ją niecnie rzuci. W ramach rewanżu na glinie. Nudno, prawda? Fabuła obija się o życiowe tragedie bohaterów. Matka Ali została zamordowana 10 lat temu na oczach dziewczynki. Tyler również stracił bardzo mu bliską osobę, jego ojciec nie interesuje się dziećmi, a siostra jest wyzywana od dziwolągów w szkole. Nie dziwie się, że główny bohater pali papierosa za papierosem i ma zszarpane nerwy. I tak oto zakład idzie w zapomnienie, a bohater "niechcący" zadurza się w ofierze. Przypomina mi to zakochanego wampira w swoim posiłku. Zjedzmy już to danie, popijmy wodą i przejdźmy do deseru. Po wszystkich perypetiach, które nie porywają, nadchodzi zaskoczenie. Bowiem zdaje nam się, że film dobiega szczęśliwego zakończenia, wszystko wraca do normy, a tu... Zobaczcie sami. Nie ma co zabierać wisienki z bitej śmietany. Wyjawię jedynie, że w fabułę wplątany jest historyczny dzień, który na długo zapadł Amerykanom i całemu światu w pamięć.
Żadnej konkretnej oceny za grę aktorską, ani za techniki montażowe. Plus za brak skakania po drzewach, za uzmysłowienie ludziom, że strata kogoś bliskiego niesie inne spojrzenie na świat, minus za zbyt pogmatwane motto pod koniec filmu. Możecie ziewać, zachwycać się nieodgadnionym czarem Roberta Pattinsona lub zniechęcić się do dzieła za sam początek, lecz warto przebrnąć tą skomplikowaną historię do samego końca. Dopiero wtedy nabiera ona sens. Wówczas możemy zrozumieć słowa Alisson, żeby nie zostawiać przyjemności na koniec, bo "nigdy nie wiadomo kiedy spadnie na nas asteroid". Zakończenie wywołuje łzy i uczucie, że to dzieło ma pewną wartość, sentyment i.. serce. Bo tym razem nie liczy się pierwsze dobre wrażenie, a ostatnie.

wtorek, 22 marca 2011

Harry Potter i jego różdżka się nie umywają !

Serce indie rock, pazur alternatywy, ekstrakt indie pop, płuca Florence Welch i odrobina magii. To zaledwie kilka składników przepisu na wyjątkową muzykę Florence + The Machine. Jeśli w ogóle istnieje recepta na różnorodne i nietuzinkowe brzmienia tej grupy. Brytyjski zespół powstał w 2007 roku. Ogromną sławę przyniósł im album Lungs (2009), który dotarł do 2. miejsca brytyjskiej listy bestsellerów. W tym roku liderka grupy nominowana została w kategorii "Najlepsza nowa artystka" wśród nagród Grammy. Florence wystąpiła również na rozdaniu Oscarów.
Wokalistka o celtyckiej urodzie i zaklętym głosie stworzyła niebanalny wizerunek. Połączenie wyglądu z wydobywanymi dźwiękami napawa wrażeniem, że mamy do czynienia z wróżką - dobrą czarodziejką w jednej części płyty, złą czarownicą w pozostałych utworach. Jedne zarażają nas optymizmem, inne wprowadzają w depresyjny nastrój. Wystarczy wsłuchać się w tekst piosenek. Każda przedstawia nam odrębna historię, skrajne emocje, barwne metafory. Dźwięki przenoszą w odległą krainę, nieznaną nam na co dzień, tak jakbyśmy nagle przenieśli się do zaczarowanego lasu pełnego tajemnicy, a wokoło słyszeli epicki śpiew Florence, bębny, gitarę, grzechotki, perkusję - dźwięki nie zakłócające się nawzajem, krystaliczne w swej postaci.
       Jak trafiłam na fenomen magii według F+TM ? Rok temu usłyszałam w internetowym radiu utwór, który nie pasował swoją formą do reszty emitowanej muzyki. Mówią, że można się zakochać od pierwszego wejrzenia. W tym wypadku zostałam zaczarowana od pierwszego wsłuchania. Mowa o utworze Cosmic Love, który jest jednym z najbardziej emocjonalnych na albumie. Wraz z mocną rytmiką, wznoszonym wokalem rosną emocje, aby po chwili opadły z siłą głosu Florence. Dla mnie jest to mentalnie bliski kawałek. Zresztą dotąd, gdy słyszę Cosmic Love, biją się we mnie różnorodne uczucia. Tak właśnie Florence określa swój pierwszy album - jako walkę z samą sobą. Zafascynowana jednym utworem, kupiłam całą płytę. Oprócz mojego faworyta: Cosmic Love, warto poświęcić również więcej uwagi piosenkom: Rabbit Heart (Raise It Up), Drumming Song, Dog Day Are Over czy Blinding.
Wyczynem jest tworzyć współcześnie muzykę, która oddziałuje tak silnie na ludzkie uczucia, melodia dociera wszystkimi zmysłami, a my fantazjujemy dzięki niej o bajecznej krainie. Dopełnieniem do ideału twórczości zespołu są niepowtarzalne teledyski. Muzyka Florence and The Machine to czysta przyjemność i nagroda dla uszu i duszy!





Osoby zainteresowane ujrzeniem i posłuchaniem Florence and The Machine na żywo przegapiły niestety okazję, ponieważ zespół występował w Polsce 6 marca ubiegłego roku, a obecnie znajduje się w trasie koncertowej po Stanach Zjednoczonych.

wtorek, 15 marca 2011

"Kultowy melodramat z wątkiem komediowym, happy-endem i dymkiem papierosowym"

Kultowy film, piosenka, wizerunek. Mam wrażenie, że określenie "kultowy" ostatnimi czasy jest nadużywane. Czy osoby, które korzystają z tego przymiotnika, są świadome, jakie jest jego rzeczywiste znaczenie? Czy nie sprowadzamy "kultu" do bezwartościowego kolokwializmu "fajny", aby określić wszystko, co nam się podoba? Definicje słownikowe tłumaczą między innymi, że "kultowy" oznacza "popularny w określonej grupie społecznej". Jeśli swoje rozważania osadzę wokół tematyki kinowej, co zatem będzie "kultowym filmem"? Według mnie będzie to dzieło, które pomimo upływu czasu nadal pozostaje głęboko w naszej pamięci, świadomości, z którego czerpiemy ponadczasowe mądrości oraz dewizy życiowe, który ma specyficzną atmosferę. Taki film posiada również swoją wierną publiczność. Jaki tytuł filmowy dla mnie może być określony mianem kultowego? Jestem świadoma, że takich pozycji jest wiele. Jednak dla mnie rolę filmu kultowego spełnia "Śniadanie u Tiffany'ego" (1961).
Ekranowa adaptacja książki Trumana Capote'a wyróżnia się nietypową historią miłości. Uczucie to nie jest z początku oczywiste, ponieważ Holly Golightly i Paul'a Varjak'a łączy przyjaźń. Na pierwszy plan wysuwa się oczywiście główna bohaterka, która wydaje się być zagubiona w każdej minucie dnia, jak i życia. Porozrzucane buty po całym mieszkaniu, telefon schowany do walizki czy ciągły brak kluczy świadczą o braku harmonii. Dochodzą do tego burzliwe związki z mężczyznami, którzy wykorzystywani są jedynie finansowo przez piękną Holly czy też złe stosunki z sąsiadem. Młoda kobieta jest pewna tylko jednej rzeczy: zamiłowania do sklepu jubilerskiego "Tiffany", gdzie codziennie rano ogląda zza witryn biżuterię, spożywając swoje śniadanie. Dzięki wyśmienitej grze aktorskiej Audrey Hepburn, jawi nam się wzorzec kobiety fascynującej, pomimo jej niepokorności. Dziwny akcent, szybkie i długie wypowiedzi Holly sprawiają, że już po pierwszym monologu prawie każdy widz zauroczony jest jej charyzmą. Panna Golightly, jak się później okazuje, pochodzi z małej wioski, gdzie mieszkała z mężem i czwórką przybranych dzieci. Wyrachowana w stosunku do mężczyzn okazuje się być wrażliwą siostrą oczekującą powrotu brata z wojska, która jest w stanie zrobić dla niego wszystko. Natomiast przyjaźń pomiędzy Holly a "Fredem" przeradza się w miłość, którą główna bohaterka z początku odrzuca.
Melodramat, gatunek filmowy rozpowszechniony w latach 60. XX wieku, w przypadku "Śniadania u Tiffany'ego" kończy się, ku zaskoczeniu, szczęśliwie. Na dodatek koniec historii jest inny niż w powieści Capote, więc nieoczekiwany przez widzów zwrot akcji, przy monotonnym schemacie uprawianego gatunku w innych dziełach, zaskakuje Jest to pewna świeżość w kinie czasów powojennych. Dzieło Edwards'a świetnie obrazuje amerykańską obyczajowość tego okresu. Już od samego początku przenosimy się w atmosferę lat 60.: eleganckich kobiet, ubranych w biżuterię od Tiffany'ego, dystyngowanych mężczyzn, nieco już swobodnych prywatek, a przede wszystkim słabości do papierosów. Przyznam, że po kilkudziesięciu minutach śledzenia filmu mam wrażenie, że czuję dym papierosowy. Pomimo dużej dawki tytoniu, nie rozczarujemy się dużą porcją humoru. Rola sąsiada, grana przez Mickey Rooney'a, śmieszy, a jednocześnie irytuje karykaturą wyglądu oraz ciągłym krzykiem. Można byłoby stwierdzić, że jest to prymitywny chwyt gagowy, jednak pamiętajmy, że inaczej traktowano humor pół wieku temu, inaczej postrzega się wątki komediowe w kinie współczesnym. Na oklaski zasługuje scena przyjęcia w mieszkaniu panny Golightly. Każda postać w tłumie pełni określoną rolę, co sprawia, że całe towarzystwo i zabawa jest obrazem sarkastycznym: pijana kobieta najpierw śmieje się z siebie do odbicia w lustrze, a po chwili płacze, całująca się para w łazience, która kontynuuje czynność, po raptownym przerwaniu jej przez uciekających bohaterów, płonący toczek jednej ze starszych pań, czy sam taniec przypominający pewnego rodzaju letarg.
Całość dzieła jest "przyprawiona do smaku" ścieżką dźwiękową, pośród której znajdziemy utwór nagrodzony Oscarem "Moon River" Henry'ego Marciniego. Plotki głoszą, iż kompozytor inspirował się przy tworzeniu piosenki samą Audrey Hepburn. To ona również stałą się ikoną mody tamtych lat. Krótki okres po filmie wysokie, gładkie uczesania, okulary "muchy", czarna suknia, perły stały się wyznacznikiem stylu każdej kobiety zafascynowanej piękną aktorką. Oprócz Marciniego, Hepburn stała się muzą samego Huberta de Givennchy, dla której zaprojektował długą czarną suknie z rękawiczkami, znaną nam dobrze z pierwszej sceny filmu. Do dzisiaj kobiety, nawet celebrytki, wzorują się na wyglądzie ponadczasowej Audrey Hepburn.
Podsumowując, "Śniadanie u Tiffany'ego" jest filmem kultowym, ponieważ wciąż odnajdujemy w nim uniwersalne mądrości, jak fakt, że nie bogactwo jest ważne, lecz miłość. Nawet młode pokolenia, nie pamiętające tak przeszłych czasów, inspirują się obyczajowością melodramatu, znają piosenkę "Moon River" czy korzystają ze stylizacji ukazanej przez główną aktorkę. Historia miłosna filmu nie jest tandetna, wręcz przeciwnie - miło jest wrócić w erze "brudnej seksualności" do nieskalanego uczucia pomiędzy mężczyzną a kobietą, pomimo, że oboje nie byli wcześniej wzorami do naśladowania. Melodramat z wątkiem komediowym, happy-end'em i dymkiem papierosowym obowiązkowo musi się znaleźć w każdej domowej wideotece!

  

A jakie filmy Waszym zdaniem zasługują na miano kultowych? Wypowiedzi w komentarzach mile widziane!