Niebanalne zakończenie dość banalnej historii? Hmm, wszystko jest możliwe. Mam ochotę przedstawić film Allena Coulter'a od końca, bo dopiero wtedy zyskuje dzieło na wartości. Jednak czym jest prawdziwa recenzja bez wprowadzenia? Niczym deser przed głównym posiłkiem. Zacznijmy więc od przystawki.
Film "Twój na zawsze" przyciągnął zapewne sporą część widowni udziałem w nim Roberta Pattinsona. Główny bohater jednak w niczym nie przypomina już bladego krwiopijcy. Może pomijając tradycyjne zawieszenia w wypowiedziach, ciężki oddech i dziwne otwieranie "paszczy", ale to chyba efekt uboczny tych wszystkich faz księżyca. Tyler jawi nam się jako niechluj, który nie rozstaje się z petem i "śmierdzi piwskiem" - jak zaznacza w filmie jego młodsza siostra. Chłopak ma oczywiście słabość do tworzenia sobie problemów. Genezą wątku miłosnego jest bowiem bijatyka, podczas której Tyler okazuje się "bohaterem" i staje w obronie prowodyrów zamieszania. Jego zapały chłodzi komendant główny policji, stosując metodę "na maskę i na glebę". I tak o to po kilku dniach zjawia się "Bella". Co różni Ally od ukochanej Edwarda? Na pewno nie przypomina żywego trupa i nie próbuje zadawać jak największej ilości pytań. Przez to mniej drażni. Jednak jest rzecz która je łączy - Alisson jest również córeczką policjanta. Tak, tego który poharatał ładną twarzyczkę Tylerowi. Jest intryga, czyli zakład pomiędzy kumplami o to, że Tyler zdobędzie Ali i ją niecnie rzuci. W ramach rewanżu na glinie. Nudno, prawda? Fabuła obija się o życiowe tragedie bohaterów. Matka Ali została zamordowana 10 lat temu na oczach dziewczynki. Tyler również stracił bardzo mu bliską osobę, jego ojciec nie interesuje się dziećmi, a siostra jest wyzywana od dziwolągów w szkole. Nie dziwie się, że główny bohater pali papierosa za papierosem i ma zszarpane nerwy. I tak oto zakład idzie w zapomnienie, a bohater "niechcący" zadurza się w ofierze. Przypomina mi to zakochanego wampira w swoim posiłku. Zjedzmy już to danie, popijmy wodą i przejdźmy do deseru. Po wszystkich perypetiach, które nie porywają, nadchodzi zaskoczenie. Bowiem zdaje nam się, że film dobiega szczęśliwego zakończenia, wszystko wraca do normy, a tu... Zobaczcie sami. Nie ma co zabierać wisienki z bitej śmietany. Wyjawię jedynie, że w fabułę wplątany jest historyczny dzień, który na długo zapadł Amerykanom i całemu światu w pamięć.
Żadnej konkretnej oceny za grę aktorską, ani za techniki montażowe. Plus za brak skakania po drzewach, za uzmysłowienie ludziom, że strata kogoś bliskiego niesie inne spojrzenie na świat, minus za zbyt pogmatwane motto pod koniec filmu. Możecie ziewać, zachwycać się nieodgadnionym czarem Roberta Pattinsona lub zniechęcić się do dzieła za sam początek, lecz warto przebrnąć tą skomplikowaną historię do samego końca. Dopiero wtedy nabiera ona sens. Wówczas możemy zrozumieć słowa Alisson, żeby nie zostawiać przyjemności na koniec, bo "nigdy nie wiadomo kiedy spadnie na nas asteroid". Zakończenie wywołuje łzy i uczucie, że to dzieło ma pewną wartość, sentyment i.. serce. Bo tym razem nie liczy się pierwsze dobre wrażenie, a ostatnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz